poniedziałek, 28 listopada 2022

Ferrari w polskiej literaturze



Ferrari 410 Superamerica Ghia 1956

Od kiedyż to datuje się fascynacja zachodnimi luksusowymi samochodami w polskiej literaturze? Od zawsze, od zawsze. To oczywiste. Przaśny pejzaż Polski Ludowej tylko wzmógł te tendencje, ale ich nie wymyślił. Przedwojenna Rzeczypospolita nigdy nie przodowała w ilości samochodów na głowę mieszkańca, a prawdę powiedziawszy - ciągnęła się w europejskim ogonie, o czym Szczepan Kolaczek pisał już na Automobilowni (http://automobilownia.pl) parę razy. Za czasów PRL nie zrobiło się specjalnie lepiej.

Trzeba zauważyć, że przez pierwsze kilka-kilkanaście lat po wojnie "samochód zachodni" nie występował w potocznym słowniku, albowiem prawie wszystkie ówcześnie występujące były "zachodnie".  Dopiero od połowy lat 50, kiedy rozkręcono produkcję licencyjnej Warszawy, rozpoczęto konstruować Syrenę, a Motozbyt zaczął sprzedawać reglamentowane produkty z Czechosłowacji i NRD, można było poczuć wyrazisty kontrast pomiędzy produktem wschodnim i zachodnim. Przez cały czas PRL, pomimo biedy i wszelkich ograniczeń ustrojowych Polacy sprowadzali wszelkimi dostępnymi metodami samochody z Zachodniej Europy i USA. Patenty na to były różne - najpierw oficjalny, w którym państwo za pomocą swoich przedsiębiorstw importowych (Bank Polska Kasa Opieki, a potem Pekao) sprowadzało dla obywateli zagraniczne auta i sprzedawało je za waluty zachodnie. Przy tym - co wesołe - przez sporą część istnienia PRL zarówno posiadanie walut wymienialnych, jak i obrót nimi był zagrożony karą więzienia. Zatem państwo polskie handlowało z własnymi obywatelami nielegalnymi (w swoim rozumieniu) pieniędzmi. Oczywiście chodziło o zdobycie i ściągnięcie jak największej ilości dolarów od społeczeństwa, bo tego w warunkach zamkniętej gospodarki zawsze w budżecie PRL brakowało, a kraj nie mógł funkcjonować bez importu towaru, jakiego nie potrafił wyprodukować własnymi siłami. 

Inne pomysły na sprowadzenie samochodu to był powroty z placówek zagranicznych, bo całkiem sporo Polaków pracowało oficjalnie poza granicami kraju - zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Odmianą tego sposobu był handel prowadzony przez marynarzy, którzy z założenia pracują za granicami - Gdynia i w ogóle Wybrzeże w latach 50. i 60. były największym zagłębiem zachodniego towaru, który rozprowadzano na czarnym rynku w całym kraju. Władze usiłowały to tępić, ale zawsze bez powodzenia. 

W rodzinie mojej szanownej Współfabrykantki Wujek-lekarz wracając z placówki w Nigerii przez RFN sprowadził w ten sposób VW Garbusa. O tyle z pewną trudnością, że był to pierwszy samochód jaki prowadził od czasu uzyskania prawa jazdy kilkanaście lat wcześniej. No, ale okazji nie można było przegapić i Volkswagen dotarł jakoś w całości do kraju. 

Na początku lat 70. państwo polskie zrobiło się tak łaskawe, że pozwalało uprzejmie krewnym zza granicy na wpłaty via Pekao na konkretne towary zachodnie i polskie przeznaczone dla osób w kraju. Można było poprosić wujka w Anglii o przelanie kwoty na polski bank, a państwo zajmowało się dostarczaniem towaru. I to nie byle jakiego! Cenniki obejmowały nie tylko rzeczy codziennego użytku, elektronikę, samochody krajowe i zachodnie, paczki żywnościowe z salami i czekoladą Milka, ale i całe mieszkania! Dodajmy, że ówcześnie mieszkania za złotówki dostępne były na przydziały i zapisy i czekało się na nie po kilkanaście lat. A tu, panie dziejku, kto miał krewnego zasobnego w zachodnią kasę, mógł sypnąć do Pekao i mieszkanie było od ręki. Rzecz jasna osób mających takich krewnych był w PRL niewielki promil. Faktyczna realizacja tego scenariusza polegała często na nielegalnym wywiezieniu własnych dolarów schowanych w skarpecie podczas wycieczki na zachód i przekazaniu ich krewnym, którzy przez bank Pekao, już legalnie wpłacali je do budżetu państwa na samochód. W ten sposób zjawił się w Polsce pojazd mojego Wujka - Ford Taunus M15, którym później Wujek i mój Tata startowali w okręgowych rajdach.

Relacje cenowo-zarobkowe, pomimo teoretycznej urawniłowki obywateli PRL, były przepastnie różne. Obrazuje je wierszyk:

W KC – ile kto chce.

Czysty komunista – co najmniej trzy trzysta.

MO – dwa sto.

Ci w mieście – tysiąc dwieście.

A reszta hołoty – po osiemset złotych.


Stosunki motoryzacyjne natomiast są wyrażone w takim oto dziele:


Pierwsza klasa – mercedes, whisky i artystki

Druga klasa – wołga, starka i własna sekretarka

Trzecia klasa – syrenka, wódka czerwona i własna żona

Czwarta klasa – tramwaj, zupa i własna dupa.

Rozpiętość płac była w PRL zatem wielka, o czym się rzecz jasna oficjalnie prawie nie mówiło. Inżynierowie z czasów gierkowskich, z branż akuratnie chodliwych (bo Gierek kupował liczne licencje przemysłowe, których często nie miał kto obsługiwać), górnicy (zawsze potrzebni, bo węgiel od przedwojnia był kluczowym towarem eksportowym) oraz wspomniani partyjni i milicyjni notable mieli się wielokroć lepiej, niż reszta społeczeństwa. Do tego w latach późniejszego PRL dochodzili badylarze i rzemieślnicy- pozwolono im na działalność - zarabiali duże pieniądze, bo ich towar w gospodarce niedoboru był po prostu rozchwytywany. Byli więc ludzie, których

czwartek, 10 listopada 2022

"Złoty Peugeot"

No i napisało się pierwszy na polskim rynku kryminał graciarsko-motoryzacyjny. 

Wjeżdża "Złoty Peugeot"!

Lata 70. Oto  skromny łódzki mechanik samochodowy musi zmierzyć się ze śledztwem, które przerasta nie tylko jego, ale i milicję. Na szczęście pomaga urocza pani doktor...

Mój „Złoty Peugeot” nasuwa wiele skojarzeń z książkami młodzieżowymi tamtych czasów, zawiera także – rzadko dziś spotykane – ilustracje narysowane przeze mnie. W książce dostaniecie mnóstwo smaczków, warsztatowych powiedzonek i całą panoramę ówczesnego motoryzacyjnego peerelowskiego świata, w którym Opel Manta stanowi wielki przedmiot pożądania, a Alfa Giulietta występuje jedna jedyna w całym mieście. Mimo tego, ludziom którym benzyna we krwi płynie udaje się kultywować swoje pasje.

Chciałem stworzyć hołd dla książek ukochanych w dzieciństwie - Nizurskiego i Nienackiego, Lema, a także komiksów i filmów z  czasów PRL. Nasyciłem zatem podstępnie akcję różnymi nawiązaniami i zapożyczeniami. Przy okazji chciałem rozbawić czytelnika ciętymi dialogami i stworzyć obraz tamtych czasów widziany przez przeciętnego, choć dość oryginalnego bohatera. Jest nim mechanik samochodowy pracujący w kiepskich regionach śródmieścia Łodzi, który spotyka w swoim warsztacie cały przekrój społeczny – cinkciarzy i kombinatorów, dziennikarzy, partyjniaków i milicjantów, ale także i ludzi z szemranego półświatka. Pełna gama. Miałem też hucpiarską ambicję napisania najlepszych pościgów w historii polskiej literatury – tylko Wy możecie sprawdzić, czy mi się to udało.

Książkę polecają: Władysław Pasikowski, oraz Tymon Grabowski - Złomnik.





Patronami są Automobilownia.pl, Just Lodz i Złomnik.



Premiera odbędzie się 1 grudnia 2022 o 18.00, w łódzkiej księgarni PWN na Więckowskiego 13. Będą zdjęcia z sesji z Peugeotem 504:


Zapraszam!

Fragmenty "Złotego Peugeota" można poczytać na moim blogu: zlotypeugeot.blogspot.com

Książka jest już dostępna w przedsprzedaży. Wszystkie egzemplarze przedpremierowe - z moim autografem. Można zamówić tutaj:

https://www.podrecznikowo.pl/offer.php?idprod=2117629

Polecam się uwadze Szanownej Publiczności.

Fabrykant

środa, 13 października 2021

Bałkanica Mix. Trójnarodowy, z wnioskami.



Dzień dobry. Na początek będą wnioski: przeszłość odchodzi do przeszłości i na to nie ma rady. 

Ogólnie jestem zawiedziony. Odwiedziłem dwa bałkańskie kraje i jeden karpacki - tj. Chorwację, Bułgarię i Rumunię. Ja zawsze jeżdżę w tę samą stronę - na południowy wschód. Myślałem, że wszyscy miejscowi nadal jeżdżą na codzień Zastavami 750, Moskwiczami, Daciami 1300, a na deser wsiadają w ARO i Renault 4. Ale nie. Niestety nie.

Ogólny klimat graciarsko wrakowy przechodzi z lat 80. do 90., co właściwie nie powinno dziwić, boż od lat 80. minęła przecie czterdziestka. No ale dziwi, dziwi. Człowiek by chciał, żeby świat stał w miejscu i nie zmieniał się za bardzo. Żeby codziennie, jak ten Kaszub, wychodzić przed chatę i pytać: "Co to tak szumi?", potem walić się w czoło i odpowiadać sobie z ulgą: "A! To morze!". Żeby coś stałego było i niezmiennego.

No ale nie jest. Jest zmiennie. Najbardziej zmiennie w Rumunii. Tak jak zmienia się w ostatnich latach Rumunia, to nic się nie zmienia (Rumunia ma aktualnie wzrost gospodarczy wyższy niż Polska i to znacznie). Autostrady rozcinają rumuńskie doliny, zabytki odbiglowane na cacy, szczególnie miasta, wsie się odmalowują i sprzątają. Dacie 1300 znikają. Niestety. Za to spotkaliśmy po drodze z Bułgarii do Polski, lekko licząc jakieś 50 lor wypełnionych po sufit Daciami Duster, zmierzających na południe na tureckich lub bułgarskich numerach. Jednym słowem minęły nas na szosie jakieś dwa pociągi wypełnione nowymi Daciami. Biznes się kręci. W co trzeciej wsi fabryka a to Michelina, a to Danfossa, a to niejakiego Doktora Oetkera. 

Bułgaria na tym tle stoi w miejscu. Dlatego lubimy Rumunię, ale i lubimy Bułgarię, bo stoi. Niech tam stoi.

Chorwacja wypaśna wręcz miejscami, turystyka napędza ich na maksa. Renówki 4 idą na złom, a Zastava 750 to teraz już "jedyny taki zobacz" - eksponat muzealny i obiekt kolekcjonerski. Podobno na niektórych wyspach się jeszcze trochę ostało, ale na kontynentalnej Chorwacji coraz ich mniej.

Niemniej, nawet wobec tego, że wszystkiego mniej, zapraszam na wielokrajowy miks bałkańsko-karpacki. Jedziemy:

Ze spoilerem zawsze szybciej.


To nasz dawny komunistyczny napis "Użytek własny", w Chorwacji nadal aktualny.

Yugo. Robili je zbyt długo.

Luksus kipi.

Kolekcjonujemy udawane Fiaty.

Jakżesz on się tam nazywał? Hamburger? Schickelgruber? A, nie,  Düsseldorfer!


Kupowanie z Niemiec aut używanych, to wielkie ryzyko zakupu popowodziowego! Kupowanie aut w chorwackim Starim Gradzie - jeszcze bardziej. Przynajmniej raz dziennie miejski parking jest zalewany wodą morską.

piątek, 9 lipca 2021

Miks naddunajski

Plon niesiemy, plon! Jest to plon wycieczki postkoronawirusowej w okolicach rzeki Dunaj. A ponieważ jest to najdłuższa rzeka w Europie, to jest ów plon międzynarodowy. Do tego wymagał przejechania 5017 km samochodem Fiat Grande Punto bez klimatyzacji. Jak widzicie, strasznie musiałem się dla Was namęczyć robiąc te zdjęcia. Ale jakoś dałem radę. Pejzaż rumuński jest wciąż pięknie różnorodny, wypasione SUV-y Porsche mijają się tam z furmankami, miasta kipiące turystyką sąsiadują z wsiami niezbyt odbiegającymi (patrząc z daleka) od tych sprzed 200 lat. Ludzie natomiast pogodni i zadowoleni z życia, na oko znacznie bardziej niż u nas. Czas płynie nieco wolniej. Pastuszkowie pasą krowy, pszczółki miód zbierają, gdy tymczasem przemysłowe okolice rosną w siłę, nowe modele Dacii wyjeżdżają na drogi (widziałem sporo nowych Loganów), a ludziom żyje się dostatniej. Oczywiście tak to wygląda okiem turysty, przelatującego kraj z prędkością autostradową. Przy tym, wszystko to w pięknym, na ogół górzystym pejzażu. 
Bułgaria kusi dodatkowym nimbem leciutkiej poradziecji (lic. Konrad Jęcek), gdzie na wybrzeżu zasobnym w kabriolety i amerykańskie pickupy trafi się Łada pierwszej serii, albo i inne artefakty minionego ustroju usiane z rzadka po krzakach. Wytęż wzrok i tam sięgaj zatem, gdzie on na ogół nie sięga. 
Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy, hej! (cytat)
Do miksu przystąp!

Ekspres Paryż - Moskwa. A może Moskwa - Sofia? Jest to najprawdopodobniej Bulgarrenault, ale po znaczkach nie poznać, zwłaszcza że ich nie ma. 


Bulgarne to Renault.


Zauważyłem, że Trabant jest najliczniejszym dziełem socjalizmu, jakie się ostało w przyrodzie. 


Turek. U nas takich nie dają.

Solidny samochód terenowy poważnej marki, to podstawa na rumuńskiej wsi.

No właśnie.

SUV

Znacznie popularniejsze niż nasze Polonezy Trucki, ale też chyba dłużej je tłukli.

Kwintesencja rumuńskiej wspaniałości - Daćka, boćka, saska zabudowa i Ocolire (Objazd)

Chowa się pod krzaczkiem - to chyba double cab extended high - remix.

Są w życiu dwie tylko rzeczy wieczne - Beczka i eternit.


Czytaj i oglądaj (znacznie) więcej, po naciśnięciu przycisku "czytaj więcej".

niedziela, 10 stycznia 2021

Motodinoza. Życiowe kurioza. Część I

Tata, ja w wieku lat dwóch i nasz Fiat 124 Sport

Urodziłem się w Małkini w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca (cytat strawestowany). Potem tylko rosłem wzdłuż i wszerz. Dość wcześnie zachorowałem na nietypową i wytępioną dzisiaj szczepionkami chorobę - motoryzację. Jej objawy objawiały się co jakiś czas. I ja właśnie ten czas chciałem tu podsumować w kilku akapitach. Niestety zacznę od zarania. Za co przepraszam. I zapraszam.

Korzenie miałem odpowiednie, a jabłko padło od jabłoni dość niedaleko. Mój Szanowny Tata był automobilistą zawołanym i też od lat młodych. Jako rocznik 1938, czyli bodaj ten sam, co cytowany w pierwszym zdaniu Stanisław Tym, załapał się na kawałek wojny i cały Peerel i dalsze ciągi III RP. Jego pierwsze wspomnienia motoryzacyjne, pomimo lakoniczności, dają do myślenia o kondycji i przejściach naszego pięknego kraju w XX wieku.

Dziadkowie mieszkali pierwotnie w Warszawie (potem przeprowadzili się do Ozorkowa pod Łodzią, gdzie mój szanowni protoplaści prowadzili skład apteczny przy rynku). W  czasie okupacji przenieśli się częściowo do Głowna, tj. de facto "zostali na wakacyjnym letnisku" na stałe, bo uznali, że w lasach będzie bezpieczniej dla dzieci niż w mieście.

Wczesne wspomnienia pochodzą między innymi z małomiasteczkowego Ozorkowa - są to wspomnienia głównie końskie i raczej wiejskie (koniarzem Tata był też całe życie zapalonym), na przykład o jeżdżeniu na łyżwach po olbrzymich połaciach zalanych rzeczką Bzurą pól. Były zalane, bo się ową rzeczkę w odpowiednim czasie po kryjomu tamowało. Niemniej wspomnienie motoryzacyjne z czasów okupacji - też jest. Otóż jak kiedykolwiek w Ozorkowie pojawiał się jakikolwiek samochód, cała dzieciarnia leciała co sił w nogach żeby to zobaczyć, a przede wszystkim żeby POWĄCHAĆ zapach spalin. Była to atrakcja niebywała, można przypuszczać, że samochód w Ozorkowie był niezłą rzadkością, nawet za niemieckiej okupacji, lub tuż po wojnie.


Pierwotne wspomnienia motoryzacyjne Taty dotyczą opuszczania w popłochu Głowna przez niemiecki posterunek w 1945 roku - pakowano się do Kübelwagena w takim tempie, że aż bamboszki spadały. Germanie odjechali, zostawiając swoją placówkę otwartą. Mój szanowny Stary, lat siedem, wpadł tam oczywiście natychmiast z kolegami i oprócz pieczątek z gapą i hakenkrojcem zastał w szafach cały arsenał - były tam i pistolety i pasy z nabojami do karabinu maszynowego. Mój małoletni antenat wrócił był do domu objuczony tym śmiercionośnym żelastwem i przepasany taśmą do ckm-u. Babcia, zobaczywszy to, kazała natychmiast wyrzucić to wszystko do wychodka, co później było przyczynkiem do żartów i straszeń domowników, że sraczyk może wybuchnąć.

Wielu, bardzo wielu kolegów Taty straciło życie po II wojnie, albo choć rękę czy oko. Amunicja i niewybuchy, również te najcięższego kalibru, leżały na każdym polu i walały się po rowach. A główną rozrywką młodzieży było wrzucanie tego do ognisk, żeby usłyszeć wielkie łubudu. Mój szanowny Stary także brał w tym udział. Z ciekawszych metod - brało się imadło, przykręcało do parapetu, w imadle zakleszczało rurę kanalizacyjną pod odpowiednim kątem, a od tyłu wkładało się pocisk czołgowy. Następnie należało przywalić młotkiem w spłonkę. Rozrywki - zapewne - co nie miara. Nie wiem, czy nie był to jednorazowy wyczyn (zakończony czyimś zgonem), albo miejsko-wiejskie legendy, ale zapamiętałem to z opowieści Taty.

Następna opowieść z Głowna. Wkraczają Rosjanie, witani entuzjastycznie przez tłum. Dziadek jest tam także, z Tatą. Gdy pierwszy czołg zatrzymuje się, Rozentuzjazmowany Dziadek podaje mojego małoletniego Tatę na T34. Czołgiści, radośni, biorą go do środka. Wewnątrz czołgu, wedle opowieści Taty, panuje burdel nieziemski. Załoga brodzi po kolana w pociskach wypełniających pojazd po brzegi. Wjeżdżają triumfalnie do miasteczka.

Lic. CC, fot. Andriej Butko

Lic CC, fot. Jar.ciurus


Są też zaraz przykre widoki. Bardzo przykre. Wkraczający Rosjanie łapią jakichś Niemców. Zostają uznani za szpiegów. Ustawiają ich na moście, na głównej drodze i rozstrzeliwują w trybie natychmiastowym. Dowódca daje znak do odjazdu i kolumna rusza, wprost po ciałach zastrzelonych naprzód. Następnie przez ten most przetacza się cała rosyjska armia idąca na Berlin. Czołgi i ciężarówki jadą sznurem przez cały dzień, całą noc i cały kolejny dzień, bez przerw. Po zastrzelonych nie zostaje na moście nawet ślad.

Tata włóczy się z kolegami po lasach głowieńskich (do dziś są spore). Rosjanie pod Głownem organizują tymczasową bazę paliwową. W środku leśnego terenu wyrasta góra beczek z benzyną, olbrzymia, we wspomnieniach małoletniego Taty. Wszędzie przyczepione tabliczki z napisem "nie kurit", ale żołnierze olewają i palą papierosy gdzie tylko nikt nie patrzy. Za to są dla dzieciaków niezwykle mili, pokazują, zapraszają. Cała baza stoi ciężarówkami ZIS 5, o których się mówi "ZIS Piat', z góry jechać, pod górę pchać". Tata może wsiadać do szoferki. Według jego wspomnień jako narzędzia naprawcze tego pojazdu stosowane są tylko dwa: mesel i młotek. Za ich pomocą odkręcane są wszystkie śruby. Radośni żołnierze z dobrego serca dokarmiają chłopaków - specjalnie dla nich szykują cymes: słonina posypana cukrem. Tata nie może tego przełknąć.

ZIS 5 B w typowej specyfikacji wojennej, opisanej akapit niżej .

ZIS 5 B

ZIS 5B

ZIS 5 był rozwinięciem licencyjnej kopii amerykańskiej ciężarówki Autocar CA (rosyjskiego AMO 2 / 3). Produkowano go od 1930 do 1958 roku, modyfikując auto i zmieniając kilkukrotnie jego nazwę. Była to podstawowa ciężarówka Armii Czerwonej, do czasu alianckich dostaw Lend- Lease, a i później szeroko używana. Był to jeden z pierwszych, o ile nie pierwszy samochód w którym wszystkie części produkowane były w całości w ZSRR. Był też pierwszym pojazdem mechanicznym eksportowanym poza Rosję Sowiecką (na ogół do Turcji, Mongolii, Iraku, Afganistanu i Chin, ale i do Hiszpanii też). Pięcioipółlitrowy silnik osiągał od 66 do 75 koni. To co oglądał mój Tata w 1945 roku musiał być z pewnością uproszczonym ZISem 5B (to "B" to jest rosyjska litera "W" od "wojennyj", w angielskiej Wikipedii piszą "ZIS 5 V") - dla militarnych oszczędności kabiny produkowano z dykty, gięte błotniki zastąpiono kawałkami prostej blachy, zrezygnowano z jednego reflektora, a hamulce były stosowane - uwaga uwaga - tylko na

sobota, 2 stycznia 2021

Co ma wspólnego Lamborghini z Jaguarem. Włoski Rolls Royce.



Rolls-Royce to dobry samochód. Jest cichy, wygodny i dość szybki, ale zbyt sztywniacki i drętwyWe Włoszech potrzebujemy luksusowego samochodu dla tych, którzy chcą podróżować daleko i szybko i mogą sobie na to pozwolić. Ale musi mieć styl i musi być piękny. To jest nawet ważniejsze niż wygoda.

                                                        Ferrucio Lamborghini

Lamborghini Espada powstawała w dość zawiły sposób. Była dziełem sporego wytwórcy traktorów, ale bardzo niewielkiego i świeżego - de facto - producenta samochodów. Pomiędzy 1963 a 1966 rokiem fabryka zbudowała raptem 366 sztuk swoich pierwszych sportowych aut - 350GT i 400GT. Ferrucio Lamborghini myślał jednak kompleksowo o dalszym rozwoju. O samochodzie sportowo - wyczynowym i mającym powstać na tej samej bazie dużym GT.

Koncepcję nowych aut dopracowywano w krzyżowym ogniu dyskusji. Na początku powstało półniosące podwozie, rodzaj zaawansowanej metalowej skorupy, stworzone dla przyszłych modeli, oznaczone TP400 - Transversale Posteriore - "poprzeczny tylny", z silnikiem V12 umieszczonym pierwszy raz w historii motoryzacji w takiej osobliwej pozycji. Samo to gołe podwozie, bez karoserii, zrobiło olbrzymią furorę na targach w Turynie w 1965 roku. Ferrucio Lamborghini planował wykorzystać je nie tylko w samochodach sportowych (co stało się w Miurze rok później), ale i w modelu w pełni czteroosobowym. Nadal z silnikiem z tyłu umieszczonym poprzecznie.

Podwozie TP400.

Na budowę auta pan Lamborghini dogadał się z firmą Nuccio Bertone, który zlecił to zadanie swojemu niedawno zatrudnionemu pracownikowi - Marcellowi Gandini, który w 1965 zastąpił na stanowisku głównego projektanta Giorgio Giugiaro. Przez kolejnych czternaście lat kształtował wizerunek i markę słynnej nadwoziowni.

Lamborghini Marzal


W 1967 wystawiono na targach w Genewie prototyp według pierwotnej recepty - szałowe Lamborghini Marzal, zaprojektowane przez Gandiniego. Były jednak spore problemy, żeby wykorzystać podwozie z silnikiem z tyłu do budowy czteroosobowego GT, tak jak planował to właściciel firmy. Trzeba było je mocno wydłużyć - o 12 centymetrów, a silnik w końcu, z musu, zamieniono zaledwie na "uciętą połówkę", czyli rzędową szóstkę opracowaną na szybko na bazie pierwotnego V12. Gandini przeforsował podnoszone drzwi w prototypie, pomimo że sam Lamborghini był temu przeciwny. Ferrucio posiadał Mercedesa 300 SL Gulwing i twierdził, że jest to rozwiązanie niepraktyczne i powodujące "że nogi kobiet są całkowicie na widoku podczas wysiadania", co nie spodoba się klientom. Nie był też wcale zadowolony z obcięcia pojemności i mocy auta. Niemniej Marzal miał zrobić i zrobił wielkie halo, zarówno w Genewie, jak i na targach w Turynie.

Przed Grand Prix Formuły 1 w Monaco książę Ranier III w towarzystwie swej żony Grace Kelly wykonał okrążenie honorowe w tym przeszklonym jak akwarium, niskim i długim prototypie.

Książę Rainier III i Grace Kelly w Marzalu - Monte Carlo 1968.

Grace Kelly. A książę gdzie?

Nastąpił pewien impas w projektowaniu, bo po Marzalu wyglądało na to, że duże czteroosobowe GT z silnikiem z tyłu, zwłaszcza V12, raczej nie zda egzaminu.

środa, 2 grudnia 2020

Mix łódzki 6

Ogary poszły w las. I tam zostały.

W ciągłej służbie. Ale nie w drużbie.

-Co pan tu robi!?
- Ja tylko patynuję...

Komplet łódzkich zabytków. Widzewska Manufaktura na planie drugim.



Poszedł na Rekord i tam został.

Co za wspaniałość! Koneserstwo max - konesuje tylko w jednym kolorze.


Uciekł z senatu.

Nyssan Żuk

Marnuje się.